6.12.2013

Rozdzial 1

Chwilę później jednak siadam i potrząsam głową jak zawsze wtedy, kiedy chcę odgonić złe myśli. Cholera - mówię odrobinę za głośno, a śpiący jeszcze mężczyzna przewraca się na bok. Jego dłoń przez chwilę wędruje w powietrzu w poszukiwaniu czegoś - może mnie? - aż w końcu trafia na leżącą na podłodze bluzkę - moją bluzkę - i bierze ją do ręki, po czym znów zamiera bez ruchu. Nie chcę odbierać mu jej, bojąc się, że się obudzi, a ja nie jestem jeszcze gotowa na konfrontację z wydarzeniami poprzedniej nocy.
Otulam się więc kocem, którym byłam przykryta i powoli wstaję. Zerkam jeszcze na zegarek, który mam na ręce, wskazuje dwanaście minut po piątej, ale wątpię, żeby w obecnej sytuacji miało to jakiekolwiek znaczenie. Z westchnieniem ruszam na obchód mojego małego świata.
Teraz znajduję się w sortowni, największym pomieszczeniu, do którego mamy dostęp. My, czyli ci, którzy mieli akurat tyle szczęścia, żeby w czasie incydentu znajdować się wewnątrz budynku zwanego niegdyś Sortownią Gotówki. W sumie jest nas dziesięcioro, choć na początku było dwa razy tyle, łączy nas tylko miejsce pobytu, a dzieli prawie wszystko. Wracając jednak do sortowni, jest to duża sala o dawniej białych, dziś już niestety szarawych ścianach, której centralny punkt stanowią ustawione w dwóch rzędach plecami do siebie biurka, w każdym rzędzie po sześć. Na każdym z nich stoi maszynka do liczenia pieniędzy, kalkulator, a w tym momencie na niektórych poniewierają się jeszcze jakieś resztki banknotów. Oprócz tego znajduje się tam również jedne biurko odseparowane od reszty, które zajmował kierownik. Tuż za nim jest przejście do kolejnego pomieszczenia pełnego pieniędzy, zamkniętego na amen z powodu złamanego w zamku klucza. Gdyby przyszło co do czego, zawsze można by spróbować wyważyć drzwi lub przedostać się tam w inny sposób, jednak nikt z nas nie śmiał tego proponować. Te dodatkowe cztery metry kwadratowe nie są nam aż tak potrzebne. Pod ścianami piętrzą się też regały pełne zalegających śmieci: opasek na banknoty, worków foliowych i jutowych, fiszek, gumek recepturek, papierów do drukarek i kalkulatorów, bezpiecznych kopert. Można zobaczyć rolomaty i sortery do bilonu, porozrzucane kasety bankomatowe i jeszcze więcej kasy. Na korkowych tablicach wiszą ogłoszenia, zalecenia i polecenia, których i tak nikt nie czytał. Przyglądam się leżącej nieopodal Malwinie, która chrapie zwinięta w kłębek pod jednym ze stanowisk, i Konradowi, któremu za poduszkę służy kilka złożonych jutowych worków. Ze złością kopię w jedną z bezpiecznych kopert, których nikt nie uprzątnął i natychmiast tego żałuję, bo moja stopa natrafia na ciężki bilon, a nie, jak się spodziewałam, lekkie banknoty, które pofrunęłyby na drugi koniec sortowni. Klnąc idę dalej, na korytarz.
Tam są kolejne regały, kolejne kasety, wózki, na których fajnie się kiedyś jeździło, kserokopiarka i kolejne drzwi prowadzące do kolejnych pomieszczeń. Labirynt biur, pokoików i schodków, w którym jakimś cudem nauczyłam się żyć. Nogi niosą mnie do jadalni, która jest nieco większa od przeciętnej kuchni i zawiera typowe dla tego miejsca sprzęty. Wyciągam z szafki swój kubek i nalewam do niego wody z dystrybutora. Naczynie stanowi dla mnie ostatnią namiastkę normalności w tym szaleństwie i przypomina o domu, choć domu już dawno nie ma. Upiłam łyk. Jak dobrze, że chociaż zamknięta hermetycznie woda mineralna wciąż ma ten sam smak.
- Nie możesz spać? - Słyszę za sobą głos Marzeny. Przytakuję. - Nie martw się - mówi do mnie. - Musi być jakiś sposób. Uda nam się, zobaczysz.
Marzena jest marzycielką. To trzydziestotrzyletnia kobieta, niezwiązana z nikim i z niczym na tym świecie. Szczęściara. Parała się wieloma zajęciami, od sprzedawcy w sklepie spożywczym, przez kuriera, taksówkarza, makijażystkę, aż po malarkę i nauczycielkę rosyjskiego. Kiedy chciała mnie rozbawić, zawsze zaczynała mówić dużo w tym języku. Nie mam pojęcia, jakim cudem osiągnęła taką biegłość, skoro w szkole się go nie uczyła i nie ukończyła żadnych studiów. Nigdy nie chciała o tym mówić, a jej przeszłość zawsze owiana była tajemnicą. Zdarza jej się zapędzić trochę w opowieściach, kiedy wieczorami nie mamy co robić, ale do tej pory nie mówiła o niczym, co wydarzyło się w jej życiu zanim skończyła dwadzieścia jeden lat.
Kiedyś była piękna, kiedy jej blond włosy skręcały się w loki, oczy podkreślała delikatnym makijażem, a figurę zwiewnymi sukienkami. Dziś resztki tej urody przebijają przez zasmuconą twarz i wciąż pełne nadziei błękitne oczy. Chyba nie mam ochoty z nią rozmawiać. Nie mam nadziei. Liczę na to, że w toalecie wreszcie będę mogła pobyć sam na sam, ale z jednej z nich dochodzą dźwięki sugerujące, że lepiej nie przeszkadzać, w kolejnej ktoś najwyraźniej wpadł na ten sam pomysł, co ja, bo zamknięty jest na klucz i nie chce odpowiadać (przez myśl przeszło mi też coś o wiele gorszego, ale natychmiast wyrzuciłam to z głowy). Z trzeciej dochodzi płacz. Nie chcę pomagać, boję się, że przy próbie pocieszania sama mogę się rozpłakać.
Błąkam się przez korytarze, wędruję tam, gdzie nogi mnie poniosą - stróżówki, skarbca, przedskarbca, śluzy, szatni, magazynu, gabinetu dyrektora, mniejszych sortowni, aż trafiam do punktu wyjścia. Zapomniałam, że sortownia ma osobną łazienkę. Wpadam do niej. Przy umywalce stoi Daniel, rozebrany do pasa, a może ubrany od pasa w dół, i ochlapuje twarz wodą. Nie mam nawet siły rzucić swojego stałego tekstu o oszczędzaniu zasobów, bo nie wiemy, na ile nam ich wystarczy. Mężczyzna dostrzega moje odbicie w lustrze i zakręca kurek.
- Jak się spało? - pyta.
Czuję, że łzy napływają mi do oczu. Duszę się tutaj, po prostu się duszę. Brakuje mi świeżego powietrza, słońca, gwiazd, nawet deszczu i mrozu, na które kiedyś narzekałam. Wolności, spacerów po lesie, wiatru znad morza, gorącego piasku pod stopami. Widoku gór, ruchliwych ulic, zatłoczonych centrów handlowych. Studiów, nauki, pracy, ciągłego braku pieniędzy.
Nie mówię nic. Nieśmiało podchodzę do Daniela, obejmuję go w pasie i wtulam się w jego plecy. Są ciepłe, pachną spokojem i bezpieczeństwem. Zaczynam płakać. Płaczę i płaczę, mam wrażenie, że trwa to godzinami, podczas gdy w rzeczywistości mija zaledwie kilka minut. Daniel wyciera twarz ręcznikiem, zamyka drzwi, siada na sedesie i sadza mnie sobie na kolanach. Przytula mocno, jakby chciał wydusić ze mnie cały smutek i cały żal, chociaż oboje wiemy, że to niemożliwe. A ja wciąż płaczę, nie tylko z przerażenia i obawy o kolejne dni, nie tylko z rozpaczy po stracie bliskich, ale też z powodu tego, że kiedy dostałam to, co chciałam, tego, kogo chciałam, wciąż nie umiem tego docenić.

Zacznijmy jednak od samego początku. Nazywam się Patrycja, mam dziewiętnaście lat i notuję to wszystko w swojej głowie, a część także i na papierze, żeby najzwyczajniej w świecie nie dać się zwariować. Kiedy jeszcze lubiłam patrzeć w lustro, byłam blondynką, niestety farba dawno już zeszła i teraz kolor moich włosów jest mysi, nijaki. Oczy były dawniej zielone, wierzę, że takie są nadal, jestem średniego wzrostu, około metra siedemdziesięciu, zawsze miałam ładną figurę, ani za chuda, ani gruba, jednak w ostatnim czasie zrzuciłam parę kilogramów. Cech charakterystycznych chyba nie posiadam, więc jeśli ktoś kiedykolwiek odnajdzie mój szkielet, nie będzie go nawet w stanie zidentyfikować. Tak, jak widać, jestem optymistką. I lubię ironię.
Wszystko zaczęło się, na oko licząc, około trzech miesięcy temu.
- Skończyłam! - Triumfalnie rzuciłam na biurko kierowniczki stos złożonych bezpiecznych kopert spiętych gumką recepturką. Zadowolona z wykonanej przez siebie pracy byłam pewna, że na dziś to już koniec i mogę już powoli zbierać się do domu. Niestety moja przełożona, zasuszona starsza pani, która dawno już powinna być na emeryturze, siedzieć na fotelu z kotami i robić na drutach skarpetki dla wnuków, miała dla mnie zupełnie inne zadanie.
- Zachowaj energię na to - prychnęła i podała mi szary jutowy worek, którego, mogłabym przysiąc, jeszcze pięć minut temu tu nie było. Worek ważył dobre kilka kilogramów, był przewiązany sznurkiem i zaplombowany, a fiszka, którą był opatrzony informowała, że w środku powinno znajdować się piętnaście tysięcy sto pięćdziesiąt sześć złotych i czternaście groszy.
- Kurwa, pewnie znowu sam bilon - zaklęłam. Ledwo udało mi się donieść pakunek na swoje stanowisko pracy. Rzuciłam go na biurko, między liczarkę po prawej i kalkulator z taśmą po lewej stronie, przecięłam sznurek i wysypałam zawartość worka. Miałam rację, wszystkie koperty, które wypadły, były wypełnione monetami, a banknotów zauważyłam zaledwie kilka. Prawdziwy koszmar dla liczarza.
Siedząca obok mnie Krystyna przyglądała się moim mękom stosunkowo obojętnie, jednak byłam pewna, że w duchu cieszy się, że to nie jej przypadło w udziale zajmowanie się tym. Spojrzałam na nią prowokująco, aż odwróciła wzrok ku swojemu miejscu, na którym spoczywało całe mnóstwo banknotów, na oko określiłabym je na kwotę... pięciuset do pięciuset pięćdziesięciu tysięcy. Westchnęłam. W tej firmie panowała taka relacja - im więcej przeliczysz pieniędzy, tym lepiej. Szkoda tylko, że nie wzięli pod uwagę, iż jedno- czy dwugroszówkach ciężko jest uzyskać milion.
Pracowałam w tak zwanej liczarni - zakładzie, gdzie przywożone są utargi ze sklepów czy wpłaty klientów poszczególnych banków, a następnie przeliczane, pakowane, księgowane, a potem wysyłane dalej. Firma zajmowała się również formowaniem zasiłków - tak, to dlatego pani w Biedronce była w stanie wydać ci resztę ze stu złotych w poniedziałek o siódmej rano - i załadunkiem bankomatów - to nie żaden cud, że bankomat wypłacał pieniądze, to tylko dobrze zorganizowana praca kilkunastu osób. Wiem doskonale, że laikom trudno to zrozumieć, to po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy.
Ja zajmowałam się głównie przeliczaniem wpłat. Otwierasz kopertę, wyjmujesz pieniądze, wrzucasz na maszynę, drukujesz specyfikację, dodajesz bilon, sprawdzasz czy zgadza się z kwotą deklarowaną, odkładasz na półkę. I tak setki razy. Najnudniejsza praca świata, a twoją jedyną rozrywką jest radio, w kółko powtarzające te same utwory. Nic dziwnego, że pracowały tu głównie emerytki nie mające co robić w domu.
- Czym się zajmujecie w to przepiękne popołudnie? - pyta spiker w radiu. - Jak się relaksujecie? Z przyjaciółmi przy grillu czy też może spędzacie wolny czas aktywnie?
Miałam ochotę wziąć radio i wyrzucić je przez okno, ale po pierwsze: to własność firmy, więc musiałabym odkupić; po drugie: w oknach są kraty, które to uniemożliwiają (podobno mają też uniemożliwiać kradzież pieniędzy, jakby ktokolwiek próbować coś przemycić pod okiem kamer działających dwadzieścia cztery na dobę).
To, że był pierwszy maja, narodowe święto, nie oznaczało jeszcze, że wszyscy leżą do góry brzuchami, czego dowodem jest choćby facet z radia, także ja, oraz policja, straż pożarna czy pogotowie ratunkowe. Każdy żył przecież swoim rytmem, a każda praca rządziła się swoimi zasadami. Na całe szczęście po kilku słowach mężczyzna zamilkł i z głośników popłynęła jakże przyjemna melodia.
- Don't you cry tonight, I still love you, baby - zawtórowałam Axlowi zadowolona, że raz na jakiś czas i w tej okropnej rozgłośni puszczają piosenkę, która ma linię melodyczną, dobry wokal i tekst, który o czymś opowiada, w przeciwieństwie do współczesnej muzyki popularnej, królującej w większości stacji.
I jak tu nie płakać, Axl? - mruknęłam pod nosem, kiedy z pierwszej otwartej przeze mnie koperty wysypałam miks co najmniej kilkuset monet w każdym możliwym nominale.
- ... there's a heaven want you, baby... - odpowiedział wokalista Gunsów i nagle zamilkł. Pomyślałam wtedy, że cholerne radio z Biedronki znów się popsuło, jednak przyczyna okazała się zupełnie inna. Już po krótkiej chwili zgasło również światło, komputer się wyłączył, ucichły wszystkie maszyny. Mogłabym się założyć, że odkąd powstało to miejsce, nigdy nie było tu tak cicho i ciemno.
- Co to? Co się stało?! - zawołała w panice jedna z moich współpracowniczek.
- O Boże, o Boże! - krzyknęła druga. - Święci Pańscy! To na pewno jaki napad! Odkąd tu pracuję, a pracuję tu już przeszło piętnaście lat, nigdy nie widziałam czegoś takiego!
- A co tu widzieć? - zapytałam głośno. - Awaria prądu i tyle.
Zdawałam sobie jednak doskonale sprawę, że przyczyna tego nie mogła być aż tak błaha. W ciągu ponad trzech lat spędzonych tutaj, nigdy jeszcze nie zabrakło energii elektrycznej. Całe miasto mogło pozostać odcięte, ale tu zawsze wszystko było na swoim miejscu. Swojego czasu przeczekałam tu nawet potworną burzę, która spowodowała wiele zniszczeń na zewnątrz. A teraz proszę, siedziałyśmy tutaj w cztery, pogrążone w kompletnej ciemności, jako że okna mamy zasłonięte grubymi roletami. Właśnie, okna!
Wygrzebałam z kieszeni telefon komórkowy, którego teoretycznie w ogóle nie powinnam była tu wnosić i ustawiłam wyświetlacz na największą jasność. Oświetliłam sobie nim drogę, po czym położyłam go na parapecie i odsłoniłam rolety. O dziwo, wcale nie zrobiło się nawet odrobinę jaśniej.
- Co ty tam robisz? - warknęła Żaneta, kierowniczka. - Podnieś te zasłony, do cholery!
Mówiłam już, że strasznie irytowała mnie ta kobieta?
Nie odpowiedziałam jej. Byłam zajęta zastanawianiem się, co takiego się wydarzyło, że kilka minut po godzinie trzynastej na dworze panował mrok jak w najczarniejszą bezgwiezdną, bezksiężycową noc. Zaćmienie słońca? Nie, to nie wchodzi w grę. Gruba i gęsta warstwa chmur? A może pomyliłam godziny i naprawdę jest nie pierwsza po południu, a pierwsza w nocy? Mimo to, powinnam przecież być w stanie dostrzec przynajmniej światła przejeżdżających samochodów. Na litość boską, ktoś zasłonił nam szyby od zewnątrz, czy jak?!
Podeszłam do drugiego okna, dokładnie to samo. Trzecie podobnie. Do moich towarzyszek wreszcie zaczęło docierać, co się dzieje. Jedna z nich zaczęła odmawiać modlitwę. Ojcze nasz, któryś jest w Niebie... Pierwsze, co jej przyszło do głowy.
- Mamy chyba dodatkowy generator, prawda? Na pewno lada chwila odzyskamy światło! - powiedziałam, ale sama nie bardzo wierzyłam w swoje słowa. Komórka pokazywała błąd sieci. Niby nic nowego, taka specyfika budynku i jego pancernych ścian, jednak coś w tym komunikacie wzbudzało mój niepokój. W końcu wyłączyłam ją, szkoda baterii. Kiedy kilkanaście minut później sytuacja nie uległa zmianie, usiadłyśmy wszystkie na podłodze w kółku i zaczęłyśmy odmawiać różaniec. A potem jeszcze raz, jeszcze i jeszcze...
Obudziłam się w tej samej koszmarnej ciemności kilka godzin później. W mroku nie byłam w stanie odczytać nawet godziny na tarczy zwyczajnego zegarka, ale głodny żołądek podpowiadał, że już dawno minęła pora obiadu, prawdopodobnie także i kolacji.
- Halo? - usłyszałam głos Krystyna. Nikt jej nie odpowiedział; albo pozostałe spały, albo zignorowały ją podobnie jak ja. Jakby sam brak światła nie wystarczył, dookoła panowała złowroga cisza.
- Idę stąd! - wrzasnęła wreszcie Gośka, poderwawszy się na równe nogi.
- Jak chcesz stąd wyjść? - rzeczowo zagadnęła Żaneta.
- Normalnie! - odburknęła tamta. - Alarmy nie działają, bo i jak mają działać bez prądu? W takim razie droga wolna. Czemu wcześniej o tym nie pomyślałyśmy?
- Może dlatego, że skoro nie ma zasilania, to i drzwi otwierane za pomocą kart magnetycznych też nie będą działać?
Zachichotałam pod nosem, niemal słysząc ulatujący z Gośki optymizm. Jak na prawie siedemdziesięciolatkę miała niewielkie doświadczenie życiowe. Nic dziwnego, skoro wszystko przychodziło jej bez najmniejszego wysiłku. Bogaci rodzice, którzy spiknęli ją z równie bogatym mężem. Nawet dzieci nie musiała rodzić, bo facet miał syna i córkę z poprzedniego związku. Zajmować się nimi też nie zajmowała, bo robiła to opiekunka. Obiadów nie gotowała, bo miała od tego kucharkę. Aż do czasu, kiedy dzieciaki poszły w świat, mąż zmarł, a ze spadku nie dostała nic, chociaż lepsze takie nic, niż dług, który mogła odziedziczyć. Tutaj też starać się nie musi, pracę załatwiła wysoko postawiona znajoma, więc nikt nie śmie dać jej jakiegokolwiek cięższego zadania... Żadne zaskoczenie, że miała umysł sześciolatka.
Znów zaległo milczenie pełne napięcia, jakby każda z nas czekała na coś, co miało nadejść lada moment. Czas jednak mijał, cisza narastała, a ja pogrążyłam się w ponurych myślach.
-Okej – warknęłam w końcu. - Dość tego.
Podeszłam do drzwi i przyłożyłam do nich kartę magnetyczną. Zgodnie z oczekiwaniami nic się nie wydarzyło. Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu ratunku, nie bardzo chciałam niszczyć drzwi, ale nie miałam też ochoty wracać do kółka różańcowego. Moją uwagę przykuł napis W razie potrzeby zbić szybkę. Chyba byłam w potrzebie, ale nie aż takiej, żeby rozbijać szkło i ryzykować skaleczenie, więc wciąż oświetlając sobie drogę komórką, sięgnęłam do szuflady jednego z biurek i wyciągnęłam z niego śrubokręt. Byłam pewna, że taki sprzęt tam znajdę, gdyż pracownicy od czasu do czasu sami zajmowali się naprawą maszyn. W razie czego zawsze mogłabym spróbować wykręcać śrubki nożyczkami, co też się zdarzało. Jedna śrubka, druga śrubka, wyjęłam szybkę i nacisnęłam znajdujący się za nią przycisk. Drzwi się otworzyły, światło zapaliło. Zawsze to jakiś początek – mruknęłam.
Na szczęście jasno zrobiło się też w pozostałych pomieszczeniach, więc przeszłam się po całej firmie i zgromadziłam w jednym miejscu wszystkich, którzy przebywali akurat na jej terenie.
Gośka, Żaneta, Krystyna, ja. Byłyśmy na sortowni.
Agata, Paula, Karol, Adrian, Marzena. Z biura.
Jacek, Henio. Ochroniarze.
Karolina. Sprzątaczka.
Daniel, Konrad, Łukasz. Konwojenci.
Grażyna, Marlena, Malwina, Adam. Mieli właśnie zaczynać kolejną zmianę na mniejszej sortowni.
Dwadzieścioro osób.
- A więc tak to wygląda od środka – mruczał pod nosem jeden z konwojentów. Oni byli wewnątrz po raz pierwszy, nie wolno było im wchodzić dalej niż do śluzy. Oczywiście fakt, że postanowiłam ich również zaprosić na naszą naradę wojenną wywołał u większości skrajne oburzenie, ja jednak miałam przeczucie, że ta dziwna sytuacja tak szybko się nie uspokoi i chciałam, żeby wszyscy byli razem. Nie miałam jednak zamiaru rządzić, więc usiadłam na jednym ze stołówkowych krzeseł i czekałam, aż ktoś zabierze głos.
- Co się dzieje? - To pytanie cisnęło się wszystkim na usta. Nikt jednak nie był w stanie na nie odpowiedzieć.
Konrad, niewysoki mężczyzna w średnim wieku, uruchomił swojego smartfona, po chwili jednak zrezygnowany rzucił go na stół.
- Nie ma internetu – stwierdził. - Nic, pusto.
- To normalne tutaj – rzuciła Agata. - Nigdy nie było tutaj zasięgu.
Konrad pokręcił głową.
- To nie tak. W ogóle nie ma sieci. Żadnego połączenia. Nie wiadomo, co dzieje się na zewnątrz.
W tym samym momencie wszystkie komórki wydały dźwięk smsa.
Jeśli to czytasz, to znaczy, że ocalałeś. Jesteś jednym z niewielu, którzy mieli takie szczęście. Nie jestem teraz w stanie wyjaśnić ci całej sytuacji, pragnę cię jednak uświadomić, że dopóki nie opuścisz budynku, jesteś całkowicie bezpieczny. Powtarzam, pod żadnym pozorem nie wolno opuszczać budynków! Więcej informacji wkrótce.
Gapiłam się na tekst wiadomości, nie wiedząc nawet, co o tym wszystkim myśleć. Kilka osób próbowało oddzwonić lub odpisać domagając się więcej szczegółów, ale zasięg zniknął.
- Wygląda na to, że trochę tu posiedzimy – westchnęła Karolina.
- Nie sądzę – odparł pewnie Henio. - Nie mam zamiaru siedzieć tutaj, aż dostanę smsa, że mogę wyjść. Ktoś musi sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz.
- Nie może pan! - zaprotestowałam. - Widział pan, co się dzieje?
- Nie widziałem, ale pójdę sprawdzić.
Zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, ochroniarz wstał i ruszył w stronę wyjścia. Pozostali pobiegli za nim. Wreszcie wszyscy dotarliśmy do drzwi, a po otwarciu ich... nie zobaczyliśmy absolutnie nic. Panowała absolutna ciemność. Henio zawahał się, podniósł do góry rękę i wysunął na zewnątrz. Przeszła jak przez mgłę.
- Widzicie? Nic się nie stanie – powiedział niepewnie. Zrobił jeden krok w ciemność.
- Stój! - krzyknął ktoś. A może wszyscy krzyczeliśmy.
Ale on wykonał kolejny krok i zniknął w mroku.
Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, wszyscy wstrzymaliśmy oddech. Wreszcie któreś z nas zaczęło nawoływać Henia. On jednak nie odezwał się. Nie wrócił. Tak właśnie straciliśmy pierwszego z nas.
- Wygląda na to, że trochę tu zostaniemy – powtórzyła Karolina. Drugi z ochroniarzy, Jacek, zatrzasnął drzwi i zaryglował je, dodatkowo zabezpieczył kodem.
- Od tej pory nikt nie wychodzi – oznajmił.
- Świetnie – odparłam. - Więc to mamy już ustalone.
Nie wiem, skąd brały się słowa, które wypowiadałam, bo w głowie miałam kompletną pustkę.
- Skoro zostajemy, trzeba zaprowadzić jakieś porządki – zaczęłam, kiedy znów znaleźliśmy się w jadalni.
- Dlaczego niby ty masz rządzić? - zaprotestowała Żaneta. - Ja tu jestem kierownikiem – powiedziała z dumą.
- Owszem. Jednej zmiany. A to, jak widać, nie jest typowa sytuacja – wyjaśniłam spokojnie. - Ale w porządku, możemy wybrać innego lidera. Ktoś chętny?
Cisza. Tego się właśnie spodziewałam. Nigdy nie chciałam władzy, a co dopiero nad kilkunastoosobową grupką przypadkowych ludzi, ale wyglądało na to, że jako jedna z niewielu zachowałam zimną krew.
- Dobrze. Więc tak, prąd mamy, na szczęście, miejmy nadzieję, że tak zostanie. - Odkręciłam kran. Jak gdyby nigdy nic, wypłynęła czysta woda. - Okej, woda też jest. Teraz trzeba sprawdzić zapasy żywności. Wyjmijmy wszystko z lodówek i szafek, co nadaje się do jedzenia. Każdy, kto ma coś schowane w szafce, niech przyniesie. Będziemy przydzielać racje żywnościowe.
W pamięci miałam fragment z jednej ze znanych mi książek, w której ludzie zamknięci byli w bunkrze pod ziemią tak długo, że skończyły im się zapasy i z głodu zaczęli gotować skórzane paski i gumowe podeszwy butów... Wzdrygnęłam się na samą myśl.
-Bzdura! Lada chwila wypuszczą nas stąd – oburzyła się Krystyna. Nie lubiłam jej prawie tak samo, jak kierowniczki.
- Kto nas wypuści? Przecież nikt nas tu nie trzyma. Dokąd pójdziemy? - po raz pierwszy odezwał się Daniel. Podziękowałam mu w duchu, bo z Krystyny uciekła cała wola walki. Mężczyzna miał rację. Wyjść można było w każdej chwili, problem stanowiło to, że nie mieliśmy pojęcia, co znajdowało się za czarną mgłą.
- Przynieście jedzenie – powtórzyłam. - Karolino – zwróciłam się do sprzątaczki – Wiesz, czy mamy tu gdzieś jakieś koce termiczne? Apteczkę? - Dziewczyna pokiwała głową i zerwała się z krzesła. W porządku. Chwilę później wróciła Karolina z naręczem koców. Każdy dostał po jednym.
- Nie przypuszczam, żeby dzisiaj miało wydarzyć się jeszcze coś, więc proponuję położyć się i przespać. Chyba, że ktoś ma inny, lepszy pomysł?
Oczywiście nikt się nie zgłosił. Kiedy wszyscy wzięli swoje przykrycia i zaczęli rozchodzić się w celu znalezienia w miarę wygodnego miejsca do snu, odezwał się Łukasz.
- Czekajcie – wymamrotał i wyszedł. Minutę później wrócił, niosąc skrzynkę... Finlandii. - Załatwiałem kumplowi, na wesele – wyjaśnił. - Ale chyba nic z tego nie będzie, więc możemy zrobić z tego jakiś pożytek. No co tak patrzycie? Wódki nie wiedzieliście?
Nalał wszystkim do szklanek i wzniósł toast.
- Za Henia. I za naszą małą apokalipsę.

Jak się później okazało, apokalipsa nie była znów wcale taka mała. Następnego dnia, a może i nie dnia, wszyscy obudzili się z potwornym bólem głowy. To znaczy prawie wszyscy, bo Gośka nie obudziła się wcale. Zrobiliśmy to, co przyszło nam do głowy, odmówiliśmy kilka słów modlitwy i wyrzuciliśmy ją w mrok. Niektórzy protestowali, ale ostatecznie wszyscy przyznali, że rozkładające się zwłoki to ostatnia rzecz, której potrzebujemy na tym niewielkim metrażu. To było nasze pierwsze pożegnanie, przy kolejnych już się tak nie wahaliśmy.
Jedzenia znalazło się całe mnóstwo, głównie w postaci zupek chińskich i gorących kubków, bo były to jedyne możliwe do zjedzenia na ciepło, jako że nie mieliśmy nawet mikrofalówki. Oprócz tego zgromadziliśmy sporo kanapek, które zostały przeznaczone do konsumpcji już na samym początku, podobnie jak inne szybko psujące się potrawy: sałatki, owoce, twaróg, wędliny. Później zabraliśmy się za dania w proszku i konserwy. Wyznaczyliśmy rytm dnia i dzienne maksymalne zużycie wody na głowę. Nie mam pojęcia, jak w obliczu czegoś takiego mogliśmy się zachowywać aż tak racjonalnie. Wieczorami siadaliśmy i słuchaliśmy opowieści przy Finlandii, bo jak się okazało, na jednej skrzynce zapasy Łukasza się nie skończyły. Dowiadywaliśmy się o sobie coraz więcej i można by pomyśleć, że zaczęliśmy się zaprzyjaźniać. Stworzyły się mniejsze grupki. Żaneta, Krystyna, Malwina i Marlena zawsze siadały razem i zawsze zgodnie krytykowały podjęte decyzje. Łukasza ciągnęło do Marzeny, co było widać gołym okiem, ale wciąż zdawał sobie sprawę, że gdzieś tam miał żonę i syna. Grażyna, Jacek i Konrad trzymali się w trójkę. Byli w podobnym wieku i mieli pewnie podobne doświadczenia. Adam, Agata, Karol, Adrian i Karolina. Mnie najbardziej ciągnęło do Pauli, która była zaledwie trzy lata starsza, i Daniela, jak się okazało, miał dwadzieścia pięć lat. Byliśmy najmłodsi w tym towarzystwie i większość czasu spędzaliśmy we własnym gronie opowiadając o tym, jakie mieliśmy kiedyś plany na przyszłość i snując różnorakie wizje, co takiego mogło się stać i w jakim bagnie ugrzęźliśmy.
Tak było, dopóki trzy tygodnie licząc od początku naszej przygody nie weszłam do jednej z łazienek. Kiedy zobaczyłam Paulę wiszącą za szyję na linie splecionej ze sznurków, zaczęłam krzyczeć i krzyczałam, dopóki nie uspokoił mnie Daniel. Reszta była równie załamana jak ja. W końcu śmierć starszej pani na skutek prawdopodobnie zawału serca to zupełnie co innego, niż samobójstwo dwudziestodwuletniej dziewczyny. To wlało mnóstwo wątpliwości w serca i umysły pozostałych osób. Wkrótce jej śladem poszła Agata, kilka dni potem Karol. Grażyna odmówiła jedzenia twierdząc, że powinni je dostawać tylko ci, którzy na nie zasłużyli, a ona przez czterdzieści pięć lat życia nie zrobiła wiele dobrego. Mimo że próbowaliśmy ją przekonać, a nawet karmić siłą, i ona odeszła. Adam i Karolina pewnego dnia zniknęli, podejrzewaliśmy, że wyszli na zewnątrz. Żanecie, kobiecie, która przeżyła wojnę, również nie wytrzymało serce. I jakieś dwa tygodnie temu, zupełnie przypadkiem Marlena potknęła się o coś i upadła, uderzając głową o bankomat. Tego było dla mnie za wiele.
Od tamtej pory praktycznie nie rozstawałam się z Danielem. Wyglądało na to, że i on nie miał ochoty mnie opuszczać. Kazał mi przysiąc, że go nie zostawię, bo jeśli wyjdę, on pójdzie za mną, a jeśli się zabiję, on zrobi to samo. Obiecałam mu to i trwam tak teraz, bo na sumieniu mam nie tylko swoje życie, ale i jego.

8 komentarzy:

  1. O. Mój. Boru.
    Postapokaliptyczna sceneria, ta niepewność, kto przetrwa, a kto zginie...
    To najoryginalniejsze z opowiadań, jakie czytam, a widziałam już ich niemało. Zwykłe życie zwykłych ludzi zamienia się w horror. Nie wiem, czy wiesz, ale cudownie piszesz. Nie sposób jest się oderwać od tego, co stworzyłaś. Pisz dalej, ćwicz, publikuj.
    Już nie mogę się doczekać, co będzie dalej! Chcę wyjaśnienia, co się stało? Dlaczego nagle wszystko pochłonęła ciemność, nicość? Co dzieje się z ludźmi, którzy wchodzą w tę nicość? Kto przetrwa?
    Tyle pytań...
    I jeszcze kilka uwag. Styl masz naprawdę cudowny, ale o ile się nie mylę, było kilka błędów. Jako że strasznie się rozleniwiłam, odkąd nie oceniam w LK, to bawienie się w "Zgadnij, gdzie jest błąd?" zostawię Tobie. Kiedy sama przeszukasz tekst i znajdziesz bęłdy, łatwiej je zapamiętasz i nie będziesz ich już popełniać.
    Także pisz dalej!
    Ta historia jest wprost nadzwyczajna, chcę ją czytać i czytać bez końca!
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. I chyba nie widzę u Ciebie odnośnika do prologu. A przydałby się, jeśli ktoś wpadłby przez przypadek i chciałby zostać na dłużej. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję po stokroć za wszystkie miłe słowa, nie spodziewałam się ich aż tylu. :) Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że Ci się podoba.
      Co do błędów - wiem, że na pewno jakieś się zdarzyły... Powiedz mi tylko, jakiego rodzaju są błędy, które wypatrzyłaś. Są natury ortograficzno-interpunkcyjnej, czy chodzi o stylistykę?
      Co zaś się tyczy całego wyglądu, to i tak mam zamiar zmienić tutaj szablon i zrobić porządek. :)

      Usuń
    2. Raczej są to drobne potknięcia, wynikające z niedopatrzenia. Ale o ile się nie mylę, napisałaś coś w stylu "dwadzieścioro osób". Nie jestem na tyle "mądra", żeby mądrymi słowami wyjaśnić, o co chodzi, ale mam nadzieję, że zrozumiesz. ;_;

      Usuń
    3. O matulu, nie wierzę, że napisałam coś tak idiotycznego... Aż mi teraz wstyd. Chyba po prostu przedobrzyłam... ^^'

      Usuń
  3. Kurna kobieto, weź to na jakiś konkurs wyślij ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak znajdziesz mi taki, na który to coś się nadaje, to nie ma sprawy. :D

      Usuń
  4. Pisz dalej. Chyba pierwszy raz w moim życiu czytam coś co mnie tak bezgranicznie zainteresowało. ;o Zapraszam.

    OdpowiedzUsuń